„… Mamy tych braci, tych zmarłych zaledwie, już przerzuconych na kartach historii, jak się przerzuca kamienie na sitach” pisał Stanisław Grochowiak, dedykując ów piękny wiersz-elegię Zbigniewowi Krysce, podporucznikowi AK, rozstrzelanemu w Warszawie wiosną 1943 r. Wiersz mówił o stanie ducha pokolenia w dwadzieścia lat po wojnie. Wówczas to tępogłowi krytycy literatury określili to… „karczemnym patriotyzmem”, zaś świętoszkowie i dewoci literackiej proweniencji: dalszym ciągiem pijackiej pohulanki”. Ci „nietrzeźwi zmarli” Stachura i Milczewski-Bruno. Mój Boże, znałem poetów, kilku jeszcze żyje, których łączyły z nimi niteczki przyjaźni i oni mogliby powiedzieć, jacy byli naprawdę ci nasi bracia z kart poezji, wytrącający broń tym, którzy i w tych czasach bluzgają błotem. Należeli do pokolenia, które wówczas nie miało wyboru. I musieli akceptować kształt komunistycznego państwa zwanego PRL, akceptować narzucony nam ustrój, jak akceptuje się życie i śmierć. Rządziły nimi ostateczności rozgraniczające stronę słuszną od tej drugiej . Obaj opowiadali się za pozytywnymi wartościami moralnymi z tym „knajpianym rodowodem” włącznie. Być może potrafiliby napisać opasły przewodnik o „wódopojach” włącznie, pełnym świetnych metafor, ale czy jest to zarzut, bo czy nie była to obrzydliwa proweniencja w kraju, gdzie wówczas wszyscy na wzór radziecki „chlali wódę”? W ich utworach można znaleźć wiele pretensji do rzeczywistości, ale nade wszystko ostrzeżeń. Poeta ma tylko taką broń, inna nie wchodzi w rachubę. Pokolenie Grochowiaka zazdrościło poległym, zaś pokolenie Stachury i Milczewskiego nosiło w sobie kompleks „starszego brata”, a więc w innym wymiarze. Nie poznali świata wojny, ale poznali „po węchu” tamten świat niby pokoju, niby stabilizacji i budowania nowego, które nie wymagały odniesień do jakichś wydumanych przez poetów hierarchii wartości, wyborów postępowania. I to bolało poezję aż do buntu. Ich ideały były ideałami „trzydziestoletnich dzieci”. I do końca pozostali dziećmi niedopieszczonymi, niezrozumiałymi, odpędzani od poezji rózgami i szykanami. Tego rodzaju karcenie bywa najgorsze. Nie zabierali głosu w sprawie wielkiej polityki, uciekając do ukochania natury, pejzażu, za co ostatecznie się nie siedzi w więzieniu. I dopiero tam, na łonie przyrody jeszcze nie skażonej jak dziś, mogły rodzić się istoty wspaniałe moralnie, czyste dziewiczo i piękne. Nic też dziwnego, że mieli tylu naśladowców. W tamtych czasach całą paczką chcieli odnaleźć własne wyspy skarbów w Bieszczadach. Jesteśmy już oswojeni z tą białą pustką po NICH. Od czasu do czasu, kiedy jest nam źle, sięgamy na półkę z ich tomikami wierszy, śpiewamy przez łzy ich piosenki. I najcięższą spośród naszych myśli staje się myśl o ich niepotrzebnej śmierci. Ten ich mały, chłopięcy romantyzm stał się dla nas lekcją pesymizmu. Byłem z poetą z Lubeki Józkiem Plessem na grobie Bruno-Milczewskiego. To było przed laty. To on uciekając z tego kraju dziejącego się zła, wiózł do Berlina Zachodniego żonę Bruna. Czy była to ucieczka do gwiazd? Na cmentarzach, mimo tylu kwiatów i płonących zniczy, śmęci się zawsze żałoba. Ich groby w ten czas będą znów pokryte świeżymi kwiatami, bo pamiętamy i nigdy nie zapomnimy… mimo wszystko.